Korzystając z pięknej jesiennej pogody, uczniowie klasy IVB pod opieką wychowawcy p. Mikołajczyka i przewodnika beskidzkiego K. Leśniowskiego udali się w środę 19 października na najwyższy szczyt Pienin Spiskich, czyli Zor, zwany czasami „po pańsku” Żarem.
Wyruszyliśmy spod szkoły w pełnej mgle o 9. rano i, przechodząc przez wieś, dotarliśmy do Siubienicnej Góry. Tu przewodnik opowiedział nam o pochodzeniu nazwy wzgórza oraz pokazał nam pobliskie żeremie bobrów. Odtąd szliśmy już drogami polnymi, by dotrzeć do miejsca zwanego Baniskami, gdzie w dawnych czasach próbowano szukać rud żelaza. Dzisiaj niestety znajduje się tam już tylko dzikie wysypisko śmieci, które jak wspomniał przewodnik, chluby mieszkańcom wsi nie przynosi. Dalej droga wiodła pod górę na grań Pienin Spiskich. W jej trakcie nasza grupa podzieliła się na peleton główny z p. Leśniowskim i zwolenników spokojniejszego spaceru z p. Mikołajczykiem. Dłuższy postój połączony z posiłkiem zrobiliśmy już na polanie znajdującej się na szczycie pasma. Stamtąd weszliśmy znowu w las i ścieżką wzdłuż grani doszliśmy do grzbietu powszechnie uważanego za szczyt Zoru (883 m.n.p.m.). Od tego roku jego dostrzeżenie jest o tyle łatwiejsze, że staraniem włodarzy gminy w miejscu dawnej wieży triangulacyjnej zwanej Patrią powstała platforma widokowa. Co prawda rozpościera się z niej widok tylko na jedną stronę, ale za to najważniejszą, bo z Frydmanem w centrum.
Po kolejnym postoju grupa udała się dalej w kierunku zachodnim. Po drodze minęliśmy tajemniczą Dziurę Mutiego, zamieszkaną przez niejakiego Mutiego, którego jednakowoż nikt nie spotkał. Na kolejnym wypłaszczeniu zrobiliśmy sobie ognisko, żeby upiec i zjeść zapasy przygotowane, jak można było czasami sądzić na podstawie obserwacji niektórych uczestników, na co najmniej tygodniową wyprawę.
Po dłuższym postoju rozpoczęło się schodzenie w stronę Dursztyna, a raczej zjeżdżanie na czym kto miał, czyli najczęściej tylnej części ciała. Nad pasmem Pienin Spiskich rozlegał się wtedy nieopisany wrzask, którego powstrzymać ludzkimi siłami było niepodobna.
Ostatni etap wycieczki dla wielu nie miał końca, najpierw marsz błotnistymi łąkami, częste przeprawy przez brody rzeczne, pokonywanie zalesionych wzniesień i tęskne wyczekiwanie na ukazanie się widoku Frydmana, który jak na złość ciągle okazywał się za kolejnym leśnym załomem. Gdy już w końcu ukazał się na horyzoncie, był to ostatni moment, gdzie grupa trzymała się razem. Od tej pory co sprawniejsi i mniej zmęczeni gnali z panem przewodnikiem na przedzie, by na samym końcu zostawić tych najbardziej wyczerpanych w towarzystwie wychowawcy.
Na drugi dzień okazało się, że niemal wszyscy uczniowie cierpią na dokuczliwe bóle kończyn dolnych, czasami barków, pleców, łękotek, łokci i wszelkich możliwych organów ruchu… Wyprawa okazała się mordercza, a klasa niemal zdziesiątkowana. Rozmowom uczniów na jej temat nie było jednak długo końca i, jak sądzi niżej podpisany, zapomnieć tej wycieczki nie będzie łatwo.
Podziękowania od klasy i wychowawcy składamy szczególnie na ręce pana K. Leśniowskiego i pani Węgrzyn, która bez wahania ruszyła na ratunek potrzebującym ;).
Kolejna piesza wycieczka na szczęście dopiero za rok. Zaleca się już jednak ćwiczenie formy na …Trzy Korony.
Wych. Krzysztof Mikołajczyk